Tłumaczenia w kontekście hasła "kiedy miałam 10 lat" z polskiego na angielski od Reverso Context: Kiedy miałam 10 lat ważyłam 100 kg. kiedy miałem 10 lat
zapytał(a) o 20:04 `Jaki jest wykonawca i tytuł piosenki co leci: "Kiedy miałem lat (XX - jakiś wiek w tej piosence .. np 15) nie wiedziałem co to świat .. On mnie ściskał i całował ... " za poprawną odpowiedz dam jan < --- czyt. od końca ; * ; )) dzięki .!takk to Autobiografia .. jutro dam jana ; ))ojj ..sry pomyłka ..to nie autobiografia .. to co innego ; // Ostatnia data uzupełnienia pytania: 2010-07-07 20:09:47 To pytanie ma już najlepszą odpowiedź, jeśli znasz lepszą możesz ją dodać 1 ocena Najlepsza odp: 100% Najlepsza odpowiedź blocked odpowiedział(a) o 20:49: Perfect Autobiografia A co do tych wersji, tutaj masz kilka :- [LINK] 1 tekst[LINK] WIDZEW - kiedy miałem 10 lat[LINK] kolejna wersja , tekst w komentarzach tam znajdziesz. Odpowiedzi [LINK]Kiedy miałam lat 15 - tytuł xxeeexx odpowiedział(a) o 20:05 perfect - autobiografia ? DOSTANE NAJ?PODAŁAM POPRAWNĄ ODPOWIEDZ! Uważasz, że ktoś się myli? lub
Pani Vauquer ma lat około pięćdziesięciu i wygląda jak wszystkie kobiety, które doznały nieszczęść w swym życiu. Z mamą w roku 1918, gdy miałem 11 lat.
Bozon Higgsa to cząstka elementarna, czyli jedna z najmniejszych cegiełek materii. Jej istnienie potwierdza działanie mechanizmu, dzięki któremu inne cząstki zyskują masę Polowanie na cząstkę Higgsa trwało prawie 50 lat i zaowocowało dwoma Nagrodami Nobla z fizyki. Wiążą się z tym zresztą spore kontrowersje, bo wspomniany wyżej mechanizm zaproponowało w krótkim czasie sześciu fizyków Odkrycie cząstki jak na razie jest największym osiągnięciem Wielkiego Zderzacza Hadronów. Jutro, dzień po 10. rocznicy ogłoszenia wyników polowania na Higgsa, maszyna wróci do życia, poszukując innych elementów, z których zbudowany jest świat Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu. Jeśli nie chcesz przegapić żadnych istotnych wiadomości — zapisz się na nasz newsletter Atmosferę w ośrodku, gdzie dokonano odkrycia, można było tego dnia porównać chyba tylko do tego, co dzieje się w kontroli lotów w Huston po udanym lądowaniu łazika na Marsie. Były brawa, radość, uściski. Ówczesny dyrektor CERN Rolf Heuer złapawszy za mikrofon oznajmił tylko: "chyba to mamy!". Na sali był obecny również Peter Higgs, od którego nazwiska wzięła swoją nazwę "boska cząstka". Kamery uchwyciły wówczas, jak sięga do kieszeni po chusteczkę i ociera łzę wzruszenia. Dla niego był to symboliczny koniec drogi, na którą wszedł pół wieku wcześniej, w pierwszej połowie lat 60. Drogi, która nie była łatwa. Początkowo nie wszyscy fizycy odnosili się przychylnie do koncepcji, którą opracował Higgs (i paru innych naukowców, o czym za chwilę). Werner Heisenberg, jeden z tytanów XX-wiecznej nauki, nazwał ją nawet "śmieciową". Co więcej, pochłonięty swoją pracą Higgs zaniedbał małżeństwo, które w końcu się rozpadło. Jednocześnie była to jednak droga, która rok później — w 2013 r. — przyniosła fizykowi najwyższy laur naukowy, czyli Nagrodę Nobla. Najważniejsze trzy tygodnie życia Jeżeli jest jedna cecha, którą Higgsowi przypisują wszyscy pytani o niego fizycy, to jest to skromność. Sam Higgs swoją pracę często podsumowuje, mówiąc, że "jest głównie znany z powodu trzech tygodni swojego życia". Nazywa ją też "jedynym ważnym pomysłem, jaki miał w życiu". O Nagrodzie Nobla mówi z przekąsem, że "zrujnowała mu życie" (czytaj: spokojne życie emeryta). Zresztą w dniu, kiedy spodziewał się telefonu ze Szwecji z informacją, że otrzymał wyróżnienie, wyszedł z domu do jednego z pubów w swoim ukochanym Edynburgu, tak żeby nikt nie mógł się do niego dodzwonić. W przeciwieństwie do wielu innych fizyków wielkiego formatu Higgs nigdy nie był medialnym zwierzęciem. Biorąc pod uwagę, że dysponuje nazwiskiem rozpoznawanym niewiele słabiej od Stephena Hawkinga, mógłby spokojnie pisać jedną książkę za drugą, dorabiając w ten sposób do emerytury. Ale nie pisze. Jego pierwsza biografia ukaże się dopiero teraz, za kilka dni, kiedy fizyk kończy 93 lata. A i to pewnie tylko dlatego, że jej napisania podjął się znajomy fizyk, Frank Close. Brytyjczyk znany jest z tego, że trudno z nim o kontakt. Ian Sample, dziennikarz brytyjskiej gazety "The Guardian", wspomina w książce "Peter Higgs: poszukiwania boskiej cząstki", jak starał się dotrzeć do Higgsa. Kiedy telefony na wydział, gdzie wcześniej pracował fizyk (był już na emeryturze) i próby kontaktu przez znajomych naukowców nie przyniosły skutku, zrezygnowany złapał za książkę telefoniczną, odszukał adres Higgsa i po prostu napisał mu list. Odpowiedź przyszła po sześciu tygodniach, prawdopodobnie kiedy Sample stracił już wszelką nadzieję, że spotka się w cztery oczy z żywą legendą. Sample w jednym z tekstów wspomina, że Higgs po ceremonii w CERN-ie w czerwcu 2012 r. natychmiast uciekł z Genewy, aby tanimi liniami wrócić do Wielkiej Brytanii. Podróżował z kolegą, który zaproponował wówczas kieliszek wina — żeby uczcić sukces. Higgs zdecydował się jednak na puszkę piwa "London Pride". Higgs musi przepadać za london pride, skoro otrzymał butelkę na konferencji prasowej po tym, jak dowiedział się, że otrzymał Nagrodę Nobla z fizyki Pracownicy genewskiego laboratorium podobno pytali później o tę puszkę. Niestety, Brytyjczyk po prostu ją wyrzucił. Jak piechur brnący przez śnieg Peter Higgs urodził się w 1929 r. w Newcastle. Jego ojciec był inżynierem dźwięku pracującym dla BBC, państwowego nadawcy w Wielkiej Brytanii. Co ciekawe, za młodu nie zdradzał wielkiego zainteresowania fizyką. Tak było aż do momentu, kiedy w liceum nie zwrócił uwagi, że na korytarzach jego szkoły często pojawia się nazwisko absolwenta, niejakiego Paula Diraca. Dirac był wówczas brytyjskim odpowiednikiem Einsteina. Wtedy młody Higgs postanowił zawodowo zająć się wyrywaniem naturze jej najgłębszych tajemnic. Jak się okazało, udało mu się wyrwać jedną z najgłębszych: jak to się dzieje, że przedmioty wokół nas mają masę? W największym skrócie przedstawia się to następująco: całą otaczającą nas przestrzeń wypełnia pole, zwane polem Higgsa. Ma ono tę właściwość, że obdarza cząstki elementarne – najmniejsze cegiełki, z których zbudowany jesteś ty, czytelniku, a także urządzenie, na którym to czytasz; planeta, na której mieszkasz i jej rodzinna galaktyka — masą. Światowej klasy fizyk cząstek elementarnych John Ellis lubi porównywać pole Higgsa do pola pokrytego śniegiem. Wyobraźmy sobie, że ktoś chce przejść przez to pole. Najszybciej zrobi to ktoś na nartach — po prostu przemknie po górnej warstwie. Trochę wolniej odbędzie się podróż z rakietami śnieżnymi — piechur nieco zapadnie się w śniegu. A zapadnie się jeszcze bardziej, jeśli zdecyduje się na zwykłe obuwie. W tej metaforze człowiek z nartami to cząstki, które nie wchodzą w interakcje z polem Higgsa, a więc nie obdarza ich ono masą (w praktyce jest to tylko foton, czyli cząstka światła). Gość z rakietami śnieżnymi, który nieco zapada się w śniegu, to odpowiednik cząstek z niewielką masą. Piechur ze zwykłym obuwiem to zaś cząstki, które są — jak to mówią fizycy – masywne (czyli mają dużą masę). Gdzie w tym wszystkim jest owa "boska cząstka", czyli bozon Higgsa? Ciągnąc dalej metaforę Ellisa: to po prostu płatki śniegu, które składają się na to pole. Bez mechanizmu, który opisał Higgs, wszechświat wyglądałby zupełnie inaczej. "Gdyby nie istniał, nie bylibyśmy tutaj" — mówi w książce Sample’a brytyjski fizyk. Moje nazwisko też ma pięć liter Jak się jednak okazało, fizycy stanęli wówczas przed jeszcze jednym problemem – tym razem bardziej praktycznym niż teoretycznym. Higgs nie był bowiem jedyny, który w 1964 r. zaproponował opisany wyżej mechanizm. Co więcej, nie był nawet pierwszy. W sierpniu swoje równania opublikował belgijski duet: François Englert oraz Robert Brout. Kolej Higgsa przyszła w październiku, a w listopadzie wyniki swoich prac zaprezentowało jeszcze amerykańsko-brytyjskie trio: Gerald Guralnik, Carl Hagen oraz Tom Kibble. Higgs nie mógł wiedzieć o sierpniowej publikacji, bo w połowie lat 60. nie było internetu i trzeba było czekać, aż czasopisma naukowe przyjdą pocztą. W tym wypadku musiały nawet przepłynąć Atlantyk (co zajmowało mniej więcej miesiąc), bo Englert i Brout opublikowali artykuł w amerykańskim czasopiśmie "Physical Review Letters". Tak się składa, że do tej samej redakcji swój artykuł posłał Higgs. W ostatniej chwili, na prośbę wydawcy dodał jeszcze w swoim tekście odnośnik do publikacji belgijskiego duetu. Chociaż prawdą jest, że Higgs jako jedyny w swoim artykule zaproponował, że konsekwencją mechanizmu może być nowa cząstka, to jego odkrywców było de facto sześciu. A w fizyce nazwiska przylegają do autorów odkryć: mamy więc równanie Schrödingera, diagramy Feynmanna, zakaz Pauliego, zasadę Heisenberga... Powstał więc problem: za pomocą którego nazwiska odnosić się do nowego odkrycia? Konflikt wisiał w powietrzu, tym bardziej że nazwy te ucierają się zwyczajowo, jak ksywki pod blokiem. Nie ma centralnego komitetu, który by je zatwierdzał i rozdawał. Mieć swoje nazwisko przypięte do danego odkrycia to gwarantowane miejsce w historii fizyki. Być jednym z kilku to pojawiać się tylko w encyklopedycznych hasłach. I faktycznie, problem wkrótce się uwidocznił. Sample w swojej książce przytacza przykład konferencji naukowej, której jeden z uczestników podczas wykładu wspominał cały czas o "mechanizmie Higgsa". Widząc zniesmaczoną twarz mężczyzny siedzącego w pierwszym rzędzie, zwrócił się do niego: "Zdaję sobie sprawę, że teoria, o której mówimy, została stworzona przez kilku badaczy, ale zgodnie z konwencją odnoszę się do niej, używając najkrótszego nazwiska". "Ale moje nazwisko też ma pięć liter!" — odkrzyknął mężczyzna. To był Robert Brout, współautor pierwszego artykułu. Znany fizyk: ta koncepcja to śmieć Najbardziej koncyliacyjny starał się być sam Peter Higgs. Swego czasu proponował, aby nazwać opisane w artykułach z 1964 r. odkrycie "mechanizmem ABEGHHK'tH" — od pierwszych liter nazwisk wszystkich sześciu autorów wraz z uwzględnieniem Philipa Andersona, którego prace stanowiły dla nich inspirację, oraz Gerarda t’ Hoofta, który później nadał wszystkiemu ostateczną formę. Jak łatwo się domyślić, propozycja Higgsa nie spotkała się z szerokim przyjęciem. Foto: Wikipedia Pozostali autorzy artykułów naukowych z 1964 r. Od lewej: Tom Kibble, Gerald Guralnik, Carl Hagen, Francois Englert oraz Robert Brout Kontrowersja wybuchła na nowo przy okazji wręczania Nagród Nobla w 2013 r. Z piątki autorów poza Higgsem Szwedzka Akademia Nauk uwzględniła wówczas tylko jednego — Françoisa Englerta (Robert Brout zmarł w 2011 r. nie doczekawszy ogłoszenia wyników z CERN), pomijając fizyków, którzy napisali trzeci artykuł. W momencie przyznania nagrody wszyscy żyli; Guralnik zmarł w 2014 r. Żal naukowców był tym większy, że Noble z fizyki w 2013 r. były dwa, więc ktoś jeszcze by się zmieścił (nagrodę w danej kategorii otrzymują maksymalnie trzy osoby). Higgs przekonywał potem w wywiadach, że akademia powinna była uwzględnić przynajmniej Kibble’a. Jak to się więc stało, że odkrycia z 1964 r. zaczęto kojarzyć wyłącznie z nazwiskiem Higgsa? Jednym z powodów jest fakt, że brytyjski uczony jako jedyny z całej szóstki zaproponował, że konsekwencją mechanizmu może być nowa cząstka. A ponieważ doświadczalne potwierdzenie ich prac oznaczało de facto poszukiwanie tej cząstki, toteż przyjęło się mówić: bozon Higgsa. Prawda jednak jest też taka, że w fizyce trzeba mieć trochę szczęścia. Higgs je miał; jego pracę ze szczególnym ciepłem przyjął bardzo znany fizyk Freeman Dyson, który nazwał ją "piękną", a opinia nestorów dziedziny często jest bardzo ważna. Krótko po publikacji Brytyjczyk przebywał też na stypendium w USA, gdzie osobiście przekonywał do swojej pracy. Przed jednym z takich wystąpień organizator zapowiedział go: "zaraz przyjdzie jakiś idiota" i poprosił uczestników spotkania, aby obsypali gościa gradem pytań. Higgs wyszedł jednak ze starcia zwycięsko. Inni tego szczęścia nie mieli. Guralnik i Hagen latem 1965 r. wzięli udział w niewielkiej konferencji, którą w Feldafing — bawarskiej miejscowości nieopodal Monachium — organizował inny nestor fizyki, Werner Heisenberg. Duet był już po serii wykładów w Europie, podczas których ich koncepcja spotkała się z chłodnym przyjęciem. Ale w Niemczech zostali zmasakrowani. Heisenberg, nie owijając w bawełnę nazwał ich pracę "śmieciem". Załamany był zwłaszcza Guralnik. Po powrocie do USA jeden ze starszych kolegów poradził mu zresztą, że jeśli chce utrzymać pracę na uczelni, musi znaleźć sobie inny obszar badań. Dopiero po latach zreflektował się, że "porada" mogła kosztować Guralnika Nagrodę Nobla i przeprosił go publicznie w 1983 r. Rodzynek raz na miliard kolizji Kiedy wszystkie klocki fizycznej układanki ułożyły się w połowie lat 70., nie pozostało już nic innego, jak rozpocząć poszukiwania doświadczalnego dowodu na istnienie mechanizmu Higgsa. Tym dowodem miał być bozon Higgsa, "boska cząstka" (fizycy nie znoszą tej nazwy). W 1976 r. wspomniany już John Ellis oficjalnie zachęcił fizyków, aby ruszyli na łowy. Nie mógł wówczas wiedzieć, że zajmą jeszcze ponad 30 lat. Po pierwsze na takie polowanie nie wystarczy uzbroić się w zwykłą flintę. Potrzebna jest wykonana na zamówienie i cholernie droga w wykonaniu, specjalna flinta zwana akceleratorem cząstek. Flinty takie buduje się latami za pieniądze na tyle duże, że muszą pod nimi podpisać się politycy (a nie zawsze się podpisują). Co więcej, flinta nadająca się na jednego zwierza nie sprawdzi się przy innym, większym. Bozon Higgsa okazał się takim właśnie, grubym zwierzem. Nie był w stanie upolować go ani największy akcelerator w USA (Tevatron), ani jego europejski kuzyn znajdujący się w Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych (CERN) na przedmieściach Genewy (akcelerator LEP). Potrzebna była większa flinta. W 2000 r. zapadła więc decyzja, aby rozebrać LEP i zwolnić zajmowany przez niego tunel o średnicy 27 km na jeszcze potężniejszy akcelerator. W ten sposób powstał Wielki Zderzacz Hadronów (LHC), który rozpoczął działanie w 2008 r. Dopiero za jego pomocą udało się potwierdzić istnienie bozonu Higgsa. Poszukiwanie cząstek elementarnych w praktyce znacznie mniej przypomina bieganie z flintą po lesie, a bardziej przegrzebywanie stogu siana w poszukiwaniu igły. Akcelerator to tak naprawdę maszyna do produkowania zderzeń czołowych. W środku ma dwie wiązki cząstek, które przyspiesza do olbrzymich prędkości, i które przecinają się co jakiś czas. W miejscach przecięcia dochodzi do kolosalnej liczby kolizji - w samym LHC jest to ok. miliarda na sekundę. W wyniku kolizji powstają nowe cząstki i to za ich śledzenie odpowiedzialne są wielkie detektory. Nie ma możliwości, aby na dyskach zapisać wyniki wszystkich, więc akcelerator wyposażony jest w skomplikowany system odsiewania ziarna od plew. Foto: CERN Igła w stogu siana. Jedna z milionów kolizji zarejestrowanych przez detektor CMS, element Wielkiego Zderzacza Hadronów. Na zielono zaznaczone dwie cząstki, na które prawdopodobnie rozpadł się bozon Higgsa — Dzieli się on na kilka poziomów. Najpierw odsiewu dokonuje sama aparatura pomiarowa, a później algorytmy na farmie komputerowej. W efekcie do zapisu trafia ok. tysiąca zdarzeń na sekundę — tłumaczy prof. Mateusz Dyndał z Wydziału Fizyki i Informatyki Stosowanej Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. — Chodzi o to, żeby nie zaprzątać sobie głowy zdarzeniami, które z naszego punktu są zwyczajne. Najbardziej interesują nas bowiem te "niezwyczajne" — dodaje. Prof. Dyndał pracował w CERN-ie podczas tzw. drugiego przebiegu LHC w latach 2015 – 2018. Maszyna otrzymała wówczas kilka ulepszeń, a jednym z jej podstawowych zadań było pogłębienie wiedzy o bozonie Higgsa. — Było wtedy sporo odkryć. Przede wszystkim udało się zbadać bardziej skomplikowane, a także rzadsze kanały rozpadu [tak fizycy nazywają sposoby, w jaki rozpadają się cząstki — bo nie rozpadają się na cokolwiek, tylko na konkretne zestawy innych cząstek — przyp. red.] — dodaje profesor. Bozon Higgsa najczęściej rozpada się na parę kwarków pięknych (w skrócie: kwarki to cząstki, z których zbudowane są proton i neutron, chociaż w skład tych dwóch akurat piękny nie wchodzi), ale też — rzadziej — na parę leptonów tau, superciężkich kuzynów elektronu. Im rzadszy jest typ rozpadu, tym więcej kolizji, w których powstaje bozon Higgsa potrzebują naukowcy, żeby go zaobserwować. W LHC "boska cząstka" powstaje mniej więcej raz na miliard kolizji. Teraz będzie jeszcze gorzej niż z Higgsem Peter Higgs zawsze protestował, kiedy Wielki Zderzacz Hadronów przedstawiano jako maszynę do poszukiwania cząstki nazwanej jego nazwiskiem. I słusznie; fizycy na początku tego wieku dysponowali całą listą cząstek elementarnych, które miały wyskoczyć z nowego akceleratora jak króliki z kapelusza. Jeśli mielibyśmy umieścić je na talii kart, tak jak swego czasu Amerykanie robili to z wizerunkami terrorystów, to owszem — cząstka Higgsa z pewnością byłaby asem kier. Ale pod innymi, wysokimi figurami kryłyby się inne o dziwnie brzmiących nazwach zaczynających się na literę "s", jak selektron, sneutrino, skwark itd. Istnienie takich cząstek przewidują modele, które uwzględniają tzw. supersymetrię. Na jej mocy każda cząstka elementarna, jaką znamy otrzymuje tzw. superpartnera. Otrzymuje go także Higgs (ale nie nazywa się "shiggs", tylko "higgsino"). Ponieważ efektywnie podwaja to liczbę najmniejszych cegiełek materii, fizycy na początku wieku byli przekonani, że z LHC wysypie się deszcz cząstek. Nagrody Nobla miały się sypać jedna po drugiej. Tak się jednak nie stało. Pomimo dekady poszukiwań LHC nie trafił na ślad ani jednej cząstki zaczynającej się na "s". To sprawiło, że niektórzy zaczęli nawet przebąkiwać, że fizyka cząstek elementarnych znalazła się w kryzysie. Często wspomina o tym na swoim kanale na YouTube chociażby niemiecka fizyczka Sabine Hossenfelder. Fizycy jednak nie tracą nadziei. Jutro, to znaczy 5 lipca, zderzacz zaczyna kolejny, trzeci przebieg. Po czterech latach przerwy maszyna otrzymała kolejny zestaw ulepszeń i jest gotowa na następne odkrycia. Tym bardziej że w wyrywaniu naturze najgłębszych tajemnic wciąż jest w bród roboty. Oprócz dalszych badań Higgsa czy poszukiwania superpartnerów zZderzacz ma kolejne zadanie — odnaleźć w miliardach zderzeń ślady cząstek tzw. ciemnej materii. To jedna z największych zagadek współczesnej fizyki. Nazywamy ją "ciemną", ponieważ nie oddziałuje za pomocą znanych nam sił — a więc np. nie świeci. Nie jesteśmy więc w stanie dostrzec jej za pomocą teleskopu. Teleskop nie zaplątał się tutaj przypadkiem. Sugestia, jakoby istniało coś takiego jak "ciemna materia" wzięła się bowiem z obserwacji astronomicznych. Wnioskujemy, że istnieje, bo pozwala nam wytłumaczyć pewne obserwowane przez nas zjawiska, które inaczej nie powinny mieć miejsca. Podejrzewamy też, że — podobnie jak "zwykła", świecąca materia – musi składać się z jakichś cząstek. Poszukiwaniem tych cząstek zajmie się teraz LHC. Zadanie jednak nie jest proste. — Z ciemną materią jest jeszcze gorzej niż z bozonem Higgsa. W jego przypadku przynajmniej wcześniejsze pomiary zapewniły wskazówki, gdzie go szukać. Tutaj nie mamy nic — mówi prof. Dyndał, który sam uczestniczy w LHC w grupie, która poszukuje jednego z kandydatów na cząstki oddziałujące z ciemną materią – tzw. cząstek podobnych do aksjonów (to nie żart, naprawdę tak się nazywają w literaturze – w odróżnieniu od "zwykłych" aksjonów, innego typu postulowanych cząstek). Foto: Jim Shultz / Fermilab Poszukiwanie nowych zjawisk fizycznych to nie tylko zadanie dla LHC. Duży program badawczy neutrin działa w amerykańskim Fermilabie. Na zdjęciu prototyp eksperymentu DUNE zmontowany jeszcze w podgenewskim CERN LHC w trzecim przebiegu przyjrzy się również neutrinom. To najbardziej tajemnicze ze wszystkich cegiełek materii, jakie znamy. Przyczyna tego stanu rzeczy jest prosta: bardzo słabo oddziałują z innymi składnikami wszechświata. Dla przykładu: w każdej chwili przez twoje ciało, czytelniku, przelatują miliardy neutrin produkowanych przez naszą gwiazdę, czyli Słońce. Jeśli w ciągu życia chociaż jedno wejdzie w interakcję z atomem będącym składnikiem twojej cielesnej powłoki, to możesz się uważać za szczęściarza. Neutrina są tajemnicze z jeszcze innych względów. Po pierwsze, nie jesteśmy pewni, jaka jest ich masa. Nasze teorie przewidują, że nie powinny jej mieć, ale prawdopodobnie jednak ją mają, nawet jeśli bardzo mikrą. Po drugie wiemy, że masy neutrinom nie zapewnia mechanizm Higgsa – albo robi to w jakiś nieznany nam sposób. Te rzeczy wskazują, że nasz opis wszechświata jest jeszcze niekompletny. Innymi słowy mówiąc, świat nie różni się aż tak bardzo od tego w 1964 r., kiedy Peter Higgs i reszta opublikowali swoje artykuły. Dalej mamy masę hipotez do zbadania – i wiele zjawisk, których jeszcze nie udało nam się ująć w karby teorii.
Tłumaczenia w kontekście hasła "gdy miałem 13 lat" z polskiego na angielski od Reverso Context: Gdy miałem 13 lat, ojciec zabrał mnie na kolację.
Choć Andrzej Grubba nie uprawiał wiodącej dyscypliny, był czołowym polskich sportowcem lat 80. Tenisista stołowy skradł serca kibiców nie tylko swoimi sukcesami, ale i nienagannymi manieramiNazywano go "czarodziejem rakietki". Uważany jest za najlepszego polskiego tenisistę stołowego w historii. W trakcie kariery sięgnął po 15 medali mistrzostw świata i Europy, w tym mistrzostwo Starego Kontynentu w grze mieszanej, zdobyte w 1982 r. z Holenderką Bettiną VriesekoopZmarł 21 lipca 2005 r. na raka płuc, mając zaledwie 47 lat. Choroba szybko zabrała go na tamten świat. Od druzgocącej diagnozy minął niespełna rok— Choroba na pewno zmieniła jego podejście do pewnych spraw. Pod koniec życia mówił mi, żeby patrzeć się też na to, co jest teraz, a nie tylko na to, co będzie. Żeby nie kontrolować wszystkiego w swoim życiu. Żeby czasem napić się za dużo alkoholu, a potem dwa dni tego żałować — mówi w rozmowie z Przeglądem Sportowym Onet jego syn Tomasz— Do dzisiaj mi go brakuje. Czy są urodziny, czy święta, chciałoby się z nim pogadać. Często o nim myślę, ale żyję też swoim życiem, bo nie da się już tego zmienić. Mam z nim przecież wiele pozytywnych wspomnień. I to na nich wolę się skupiać, a nie na tym, że żył tak krótko — dodaje MaciejTomasz: — Długo nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak tata jest popularny. Chociaż były wcześniej sytuacje, które mogły o tym świadczyć. Kiedyś byliśmy na jakimś meczu w Sopocie i rozeszła się informacja, że Andrzej Grubba jest na meczu. Od razu ruszyło do niego kilkadziesiąt osób z prośbą o zdjęcie czy autograf. Miałem z 10 lat, więc do końca tego nie rozumiałem. Dla mnie to był przecież przede wszystkim — Zawsze jest miło, jak ludzie wspominają tatę i opowiadają, że oglądali jego mecze. Dla nas był przede wszystkim dobrym ojcem. Inteligentnym, pracowitym i skromnym człowiekiem. I oddanym rodzinie. Bardzo dbał o mamę i o — O tym, jak wiele ojciec znaczy dla niektórych osób, przekonałem się przede wszystkim na jego pogrzebie. Pojawiło się chyba dwa tysiące osób, a po jego zakończeniu niektórzy podchodzili do mnie i opowiadali, jak dobrze go wspominają. Gdy usłyszałem, że niektórzy nie byli w stanie dostać biletów na jego mecze, zdałem sobie sprawę, jakim zainteresowaniem się — Może to zabrzmi egoistycznie, ale często zadaję sobie pytanie, dlaczego umiera taka osoba, która jest dobra, dba o siebie i innych, a nie ktoś, kto całe życie nic nie robi, a w dodatku prowadzi taki, a nie inny tryb życia. Tata zachorował na raka płuc, mimo że zapalił papierosa tylko przy jakiejś wyjątkowej okazji. To niesprawiedliwe, ale wiadomo, że życie ogólnie jest niesprawiedliwie. Już tego nie zmienimy, ale jakiś żal i smutek zawsze czyli "wujek"Tomasz: — Nie pamiętam mamy jako piłkarki ręcznej, bo zakończyła karierę, jak zaszła w ciążę ze mną. Ale to prawda, że mama bardziej się poświęciła. Wykonała kupę roboty, żeby było nam — Miała dużo na głowie, bo zarówno Tomek, jak i ja trenowaliśmy. Trzeba było nas wozić tam i z powrotem do klubu, zwłaszcza że mieszkaliśmy w mniejszej miejscowości i komunikacja publiczna nie funkcjonowała najlepiej. Poza tym pranie, gotowanie i wszystko, co trzeba zrobić w domu. Wszystko było na jej głowie. Tata co chwilę wyjeżdżał, więc nie wiedział, jak to codzienne życie Grubba: powtarzaliśmy sobie, że cuda się zdarzają Tomasz: — Często nie było go w domu, więc w głowie utkwiły mi jego powroty z wyjazdów. Czasem czekaliśmy 2-3 tygodnie aż tatuś wróci. Jego też bolało, że tak często nie było go w domu. Jak wracał, zawsze miał jakiś prezent. Chyba że się źle zachowywałem, to wtedy nic nie — Dał nam kiedyś zegarek w kształcie samolotu. Teraz może brzmi to śmiesznie, natomiast wtedy to było coś wyjątkowego. Poza tym przywoził na przykład różnego rodzaju — Kiedyś dał mi skórzaną kurtkę, strasznie byłem z niej dumny. Dostawaliśmy też dresy Adidasa czy samochodziki Matchboxa. Dzisiaj to nic wielkiego, ale 30 lat temu to było Grubba karmi syna Tomasza Obok żona Lucyna. - Mieczysław Świderski / Maciej: — Gdziekolwiek by nie był, czy to Azja, czy Ameryka Południowa, codziennie dzwonił, żeby zapytać, co słychać. Z każdego wyjazdu wysyłał do nas kartki pocztowe. Zazwyczaj dochodziły do nas po jego powrocie, ale i tak się z nich — Mama opowiadała mi, że jak miałem cztery czy pięć lat, odebrał mnie z przedszkola i powiedziałem do niego "wujek". Tata się rozpłakał i przez następnych kilka tygodni został w domu. Byłem na tyle mały, że nie znałem innego życia. Najważniejsze, że tatę idolTomasz: — W głównej mierze to dzięki niemu jestem takim, a nie innym człowiekiem. Przede wszystkim nauczył mnie, żeby być uczciwym. Pamiętam, jak pojechaliśmy kiedyś na wakacje na Lazurowe Wybrzeże. Znalazłem tam piłkę tenisową. Zacząłem się nią bawić, a tata zapytał, czy jest moja. Na początku skłamałem, że tak, ale w końcu przyznałem się, że to nieprawda. Rodzice się zdenerwowali, a tata tłumaczył mi później z 2-3 razy, że to jest po prostu kradzież. Miałem wtedy kilka lat, ale wryło mi się to w — Tata nauczył mnie przede wszystkim pokory, pracowitości i dobroci. Zawsze powtarzał, że warto być uczciwym i dobrym. Zachęcał nas też do nauki. Szczególny nacisk kładł na języki obce. Powtarzał, że jeśli będziemy w stanie porozumieć się w kilku, to na pewno poradzimy sobie w Tomasz, Lucyna i Andrzej Grubba. - Archiwum rodziny Grubbów / omówienieTomasz: — Miałem dużo rozmów z ojcem, których wtedy za bardzo nie rozumiałem. Dopiero z czasem uświadomiłem sobie, że ma rację, powtarzając, jak ważna jest nauka. Rozmawialiśmy o tym przede wszystkim wtedy, gdy wpadłem na pomysł, żeby grać profesjonalnie w tenisa stołowego. Tata był wielkim idolem, więc ja też chciałem zostać gwiazdą tej dyscypliny. Czy miałem talent, czy nie, to była już inna sprawa. Ojciec powiedział, żebym grał, dopóki mogę, ale przede wszystkim muszę zdać maturę i pójść na studia. Wtedy nie chciałem uwierzyć, że nie zostanę profesjonalnym pingpongistą. Życie ułożyłem sobie jednak inaczej i nie — Ja też uprawiałem tenis stołowy. Z osiem lat trenowałem w tym samym klubie co tata. Cieszył się z tego, ale nie wywierał na nas nacisku. Na naszych meczach denerwował się chyba bardziej niż my. Tomek radził sobie lepiej, dlatego też grał dłużej. Ja jako dziecko byłem leniwy, przez co nic w sporcie nie osiągnąłem. Denerwowało to trochę tatę, bo wiadomo, że przegrać można, ale trzeba się przykładać do — Chyba nie potrafił kompletnie odłączyć się od sportu. W domu też o nim myślał. Starał się, żeby nie było tego za bardzo po nim widać, ale dało się odczuć, że ping-pong był w jego głowie przez 24 godziny na dobę. Najbardziej było to widać wtedy, gdy coś mu nie poszło. Kiedyś był bardzo zdenerwowany i zaczął przeklinać, ale to dlatego, że nie wiedział, że jestem w z sosem curryTomasz: — U niego wszystko musiało być dokładnie zaplanowane. Pobudka, śniadanie, trening, obiad, poobiednia drzemka, czyli leżenie bykiem, jak sam na to mówił, i znów trening — wszystko o ustalonych porach. Nasz plan dnia był ustawiony pod — Lubił spacerować wieczorami, grać w golfa, tenisa czy jeździć na rowerze. Lubił też włączyć sobie wieczorem film z mamą, spotkać się z rodziną i znajomymi. To go też — W trakcie tygodnia odżywiał się zdrowo, ale raz w tygodniu spełniał swoją zachciankę. Jego koledzy zawsze się śmiali, że jak wracali z meczu, to musieli gdzieś wstąpić, żeby mógł sobie zjeść kiełbasę z sosem — Mieliśmy jeszcze dużo planów. Tata zawsze był ciekawy świata, pewnie dlatego, że wywodzi się z niewielkiej miejscowości. Wiele w życiu zobaczył. Obiecywał, że jak już ułożymy sobie życie w Polsce, to pokaże nam wiele rzeczy na całym świecie. Życie szybko zweryfikowało te plany. Teraz pojedziemy gdzieś czasem z bratem. To taka namiastka tych planów i Lucyna Grubbowie na Balu Mistrzów Sportu Tenisista stołowy został sportowcem roku AD 1984. - Mieczysław Świderski / Tomasz: — Ojciec zawsze chciał pokazać mi Azję. Był tam pewnie z kilkadziesiąt razy, spędził tam bardzo dużo czasu. Opowiadał nam o Chinach, Japonii czy Hongkongu. Z wielką uwagą słuchaliśmy, jak opisywał start i lądowanie samolotu między drapaczami chmur. "Tobie będzie się najbardziej podobała Japonia" — mówił mi. Plany wyjazdu na Daleki Wschód snuliśmy także wtedy, jak był już zainteresowania? Miewał "fazy" na różne rzeczy. Przez pewien czas upodobał sobie granie w golfa. Jak na rynek zaczęły wchodzić filmy DVD, też się tym bardzo zainteresował i kupił niezbędny sprzęt. Lubił słuchać muzyki, więc wyposażył nasz dom w wieżę stereo i kolumny. Jednym z jego ulubionych artystów był Phil Collins, a na karaoke w pierwszej kolejności zawsze wybierał "Hotel California". Lubił też "Lady in red". Ostatnio rozmawiałem z Andrzejem Personem, który zjeździł z ojcem kawał świata. Zapytał się, czy mamy jeszcze kasetę, z której tata puszczał ten przebój. Chętnie powiedziałbym, że słuchał też Michaela Jacksona, bo to mój wielki idol, ale nie jest to, niestety, prawda. Ale jak miałem chyba 13 lat, wziął mnie na jego Polską a NiemcamiTomasz: — Ojciec podpisał najpierw kontrakt w Niemczech na dwa lata. My dołączyliśmy do niego po narodzinach Maćka, ja miałem wtedy sześć lat. I potem rok w rok była dyskusja, czy wracamy do Polski, czy nie. I na każdych wakacjach musiałem nadrabiać polskie lektury. Potem zapadła decyzja, że zostajemy do mojej matury, bo w Niemczech łatwiej było mi ją zdać. Po polsku potrafię rozmawiać, ale nie jest to mój wiodący język. Teraz jestem bardziej Niemcem niż Polakiem. Niestety (śmiech). Mimo że mam tylko polskie — W 2004 r. przeprowadziłem się z rodzicami do Polski. W Niemczech nie mogłem zostać bez nich, bo miałem 14 lat. Powiedziałem sobie, że jak tylko zdam w Polsce maturę, to wracam do Niemiec na studia. Po śmierci taty plany się zmieniły, a teraz nie wyobrażałbym sobie życia w i Andrzej Grubbowie. - Archiwum rodziny Grubbów / omówienieTomasz: — Po wyprowadzce rodziców i brata zastanawiałem się może z 2-3 razy, czy nie wrócić do Polski. Ostatecznie się na to nie zdecydowałem, bo w Niemczech dobrze się czułem. Choć oczywiście było mi ciężko, jak z ojcem było już — Przeprowadzka była bardzo trudna, bo wszystkich znajomych miałem w Niemczech. Polska była też innym krajem niż obecnie. W szkole miałem wiele przykrych sytuacji. Chociaż byłem już trochę zahartowany, bo na początku w niemieckiej szkole nazywali mnie "Polaczkiem" albo "złodziejem". Dopiero jak doszli do wniosku, że jednak nie kradnę, to zmienili zdanie. Natomiast po przyjeździe do Polski nazywali mnie "Hitlerem". Wiadomo, że w wieku 14-15 lat dzieci mówią i robią różne głupoty. A i nauczyciele nie zawsze zachowywali się tak, jak powinni. Tata nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, bo zachorował niedługo po przeprowadzce. Jego życie wypełniały już wtedy głównie wizyty w szpitalach i w oczachTomasz: — Po powrocie do Polski tenis stołowy miał w końcu zejść na dalszy plan. Tyle że niedługo po przeprowadzce dowiedział się o raku. Dlatego chyba trochę żałował, że za dużo podporządkował sportowi. Później tego czasu mu — Tata ogólnie był wrażliwym człowiekiem, przez co przegrywał wiele decydujących spotkań czy finałów. Nie radził sobie ze stresem. Natomiast choroba przybiła go niesamowicie. Ale nie położył się i nie czekał na to, co nadejdzie, tylko walczył. Bardzo pomagała mu mama, bo wszystkim się zajmowała. Miał wspaniałych lekarzy, którzy pomagali mu w wielu kwestiach. Brał najlepsze możliwe leki. Chodził na spotkania z psychologiem. Nie poddawał się. Chciał przeżyć każdy kolejny dzień, nawet jeśli było widać, że jest już źle. Mimo że skończyło się źle, to pokazał, jak to powinno wyglądać, gdy jest się w tak tragicznej — Ojciec dowiedział się o chorobie na początku października 2004 r. Rozpoczynałem wtedy studia. Rodzice uznali, że mam dużo na głowie i nie chcieli mi powiedzieć. Po jakimś czasie miałem przyjechać do Warszawy na międzynarodowe mistrzostwa Polski. Bardzo się na nie cieszyłem, bo grało w nich kilku kolegów, z którymi wcześniej rywalizowałem. Mama powiedziała, żebym jednak najpierw przyleciał do Gdańska i stamtąd mieliśmy pojechać na zawody. Wydawało mi się to dziwne, ale tak zrobiłem. W domu jednak i tak niczego mi nie powiedzieli. Pojechaliśmy na mistrzostwa, a tam niektórzy już chyba wiedzieli, co ojcu jest. Choć tata dobrze wyglądał i funkcjonował, więc nie mogłem się sam zorientować, że coś mu jest. A co dopiero, że ma raka. Po jakimś czasie mama przyjechała do mnie do Niemiec. Niby po to, żeby pomóc mi w urządzeniu mieszkania. Usiedliśmy na łóżku i powiedziała mi, co jest z — U mnie wyglądało to trochę inaczej, bo byłem na miejscu. Tata kaszlał coraz częściej i mama wysłała go na badania, po których poznał diagnozę. Ale Bogiem a prawdą, to nie do końca zdawałem sobie sprawę, w jak poważnym stanie jest ojciec. Po jakimś czasie było to już widać gołym okiem: po chemioterapii tata stracił włosy i z człowieka, który jest wulkanem energii i codziennie uprawia sport, nagle stał się kimś, kto męczy się, idąc do łazienki. To było przykre i dawało do myślenia. Teraz jest mi już o tym łatwiej mówić, ale wtedy wyglądało to tak, jakby ktoś tacie wyciągnął baterie. On nikł w Jan Paweł II i rodzina Grubbów. - Archiwum rodziny Grubbów / omówienieTomasz: — Jak dowiedziałem się o raku, poszedłem do biblioteki na uniwersytecie. Zacząłem trochę czytać i po 10 minutach zdałem sobie sprawę, w jakim stanie jest tata. Do końca jednak wierzyliśmy, że będzie dobrze. Takie nastawienie miałem do początku lipca 2005 r. Później mama coraz rzadziej dawała ojcu słuchawkę, żeby ze mną — Wiedzieliśmy, że jest ciężko i że może być nieciekawie, ale nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że to się tak skończy. Nawet widząc, jak tata się męczy i że nie ma na nic sił. Wtedy chyba pierwszy raz widziałem w oczach taty łzy. Rozpłakał się z bezsilności. Potem rozmawialiśmy z lekarzami, którzy go prowadzili, i przyznali, że od razu wiedzieli, że to jest już kwestia czasu. Z taką chorobą w tamtych czasach i w takim stadium nie sposób było się nic nie daTomasz: — Gdy przyjechałem do Polski dzień przed jego śmiercią, było widać, że jest już źle. Zobaczyłem go po południu, zapytał jeszcze o wyniki polskiej kadry juniorów na mistrzostwach Europy. A następnego dnia rano — Widziałem, że jest coraz gorzej, ale myślałem, że tak to będzie wyglądać przez dłuższy czas. Dzień przed śmiercią pojechałem z bratem mamy i kuzynami do Władysławowa, żeby odpocząć. Rano mama zadzwoniła i powiedziała, co się — Dzień później wybrałem się na spacer z koleżanką z dzieciństwa. Gdy mijaliśmy kioski, twarz taty była na okładce każdego dziennika. Dodatkowo mnie to przytłoczyło. Nie byłem na to — Tata zmarł dwa dni po moich urodzinach. To była tym bardziej trudna sytuacja, że byłem w — mimo wszystko — obcym kraju. Nawet jeśli przyjeżdżaliśmy tu wcześniej na wakacje. Musieliśmy sobie jednak z tym poradzić. Trzeba było żyć dalej. Nie mogliśmy się dołować, bo to do niczego dobrego nie — Zaraz po śmierci zadawałem sobie pytanie, dlaczego on. Już wiem, że to nic nie zmieni. I odpowiedzi na to pytanie też nie przynieść wstydu ojcuTomasz: — Często myślę sobie, że fajnie by było, gdyby ojciec jeszcze był. Na pewno ułatwiłoby to pewne rzeczy. Niejednokrotnie zapytałbym go o radę. Przede wszystkim wtedy, gdy gorzej szło mi pod względem zawodowym. Bardzo potrzebowałem wtedy takiej rozmowy. Chętnie bym z nim pogadał po zakończeniu studiów, pewnie byłby ze mnie dumny. Ogólnie powiodło mi się w życiu, wierzę więc, że tata nieraz z góry popycha mnie w odpowiednią — Gdy człowiek nie ma na coś siły i chciałby w jakiejś kwestii się poddać, to zawsze gdzieś z tyłu głowy ma to, że nie powinien, bo tata patrzy. Zawsze nam przecież powtarzał, że warto być porządnym. Dlatego zanim zrobię jakąś głupotę, to dwa razy sobie to przemyślę, żeby nie przynieść wstydu (pierwszy z prawej) i Lucyna (w środku) Grubbowie podczas uroczystości nadania imienia Andrzeja Grubby jednemu z gdańskich tramwajów (2020 r.). - Adam Warżawa / PAPTomasz: — Choroba na pewno zmieniła jego podejście do pewnych spraw. Pod koniec życia mówił mi, żeby patrzeć się też na to, co jest teraz, a nie tylko na to, co będzie. Żeby nie kontrolować wszystkiego w swoim życiu. Żeby raz na jakiś czas na coś sobie pozwolić. Żeby czasem napić się za dużo alkoholu, a potem dwa dni tego żałować. I żeby czasem zjeść sobie tę kiełbasę z sosem curry. Nawet jeśli nie wraca się z — Było wiele przykrych sytuacji, gdy koledzy mówili, że jadą z tatą na narty, idą pograć w piłkę czy robić cokolwiek innego, a ja tak nie mogłem. Wiadomo, że miałem przy sobie mamę. Jednak gdy chłopak dorasta, to właśnie z ojcem chciałby porozmawiać na różne tematy. Do dzisiaj mi go brakuje. Czy są urodziny, czy święta, chciałoby się z nim pogadać. Często o nim myślę, ale żyję też swoim życiem, bo nie da się już tego zmienić. Mam z nim przecież wiele pozytywnych wspomnień. I to na nich wolę się skupiać, a nie na tym, że żył tak — Pogodzić, pogodziłem się. To już 17 lat... Ale czy rany się zabliźniły? Jak słyszysz po moim głosie, to... Dużo bym dał... Wszystko bym dał, żeby móc z nim jeszcze Dariusz Dobek***Jego ostatnia rozmowa z Łukaszem Kadziewiczem wzbudziła sporo emocji. Wywołała dyskusję, która rozgrzała całe środowisko siatkarskie. Jak będzie tym razem? "W cieniu sportu" Zbigniew Bartman odnosi się do zarzutów, które pojawiły się pod jego adresem, prezentuje swój punkt widzenia i tłumaczy, dlaczego uważa, że w siatkarskiej drużynie narodowej potrzebne są zmiany. – Każde pokolenie ma swój czas, ten czas dobiegł końca – komentuje dosadnie. Przyjaźnie w sporcie? – Są bardzo ulotne – mówi. Ale zdradza też, do kogo dziś wali jak w dym, a kogo uważa za... "totalnego przygłupa". Dziennikarz Przeglądu Sportowego OnetData utworzenia: 21 lipca 2022, 08:30Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Wszystkie znajdziecie tutaj.
Posłuchaj utworu w serwisach cyfrowych: https://magicrecords.lnk.to/SanahSzampanMuzyka: sanah, Jakub GalińskiTekst: sanah, Magdalena WójcikProducent, mix: Ja
Leo Messi po zakończeniu kariery nie zamierza tylko wydawać zarobionych pieniędzy Argentyńczyk prężnie działa w branży hotelarskiej i otwiera kolejne ekskluzywne obiekty 35-latek firmuje swoim nazwiskiem hotele na Majorce, Ibizie i pod Barceloną Ekskluzywne hotele Messiego robią wrażenie i za pobyt w nich trzeba odpowiednio słono zapłacić Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej Leo Messi i jego doradcy finansowi uznali, że najlepszym sposobem na obracanie fortuną Argentyńczyka będzie inwestycja w branżę hotelarską. 35-latek stworzył sieć ekskluzywnych hoteli, które noszą dumną nazwę "Messi & Majestic". Do napastnika PSG należy już pięć obiektów, otwarcie kolejnego zapowiadane jest na początek 2023 r. Na tym jednak Argentyńczyk nie ma zamiaru poprzestawać. Legenda Barcelony chce docelowo otworzyć siedem obiektów, które miałyby symbolizować siedem "Złotych Piłek", które Messi zdobył w trakcie kariery. 35-latek swoje pierwsze hotele otworzył na Ibizie, Majorce i w Sitges, na przedmieściach Barcelony. To właśnie obiekt z Sitges był pierwszym na liście Messiego. Co ciekawe, kilka miesięcy temu media obiegła informacja, że piłkarz straci wielkie pieniądze na tej inwestycji. Czterogwiazdkowy hotel liczący 77 pokoi i wart 26 mln funtów miał zostać rozebrany, ponieważ nie spełniał wymagań budowlanych. Wygląda jednak na to, że wszystko rozeszło się po kościach. Oferta "MiM Sitges" jest wciąż aktualna i obiekt zaprasza gości. Cena za pokój o zwykłym standardzie to ok. 250 euro za dobę. Niezła kwota, nawet jak na hotel z efektownym Sky Barem. Kolejnym obiektem, na którego zakup w 2018 r. zdecydował się Leo Messi był hotel "Es Vive" na Ibizie. "Es Vive" posiada łącznie 52 pokoje i SPA. Ceny za pobyt wahają się między 260 i 600 euro. Najwyższa kwota dotyczy apartamentu prezydenckiego. Prawdopodobnie to w nim Messi spędzał kilka lat temu urlop, gdy zameldował się w "Es Vive", a towarzyszyli mu Luis Suarez i Cesc Fabregas z rodzinami. Zobacz także: Z nim Robert Lewandowski przywitał się najczulej. Wcześniej rywalizowali w Bundeslidze [WIDEO] Po Ibizie przyszedł czas na Majorkę, gdzie Messi w 2019 r. otworzył swój trzeci obiekt pod szyldem "MiM". Hotel położony w mieście S'Illot, nad brzegiem morza w odległości 50 metrów od plaży Sa Coma oferuje gościom 98 pokoi, spa, siłownię, dwa baseny, bar i restaurację z kuchnią śródziemnomorską. Niedawno obiekt przeszedł kapitalny remont. Efekt, tak jak ceny (pokoje od 250 euro za dobę), robi wrażenie. Czwarty obiektem Messiego jest hotel Baqueira. To zimowy, ekskluzywny kurort z lokalizacją w Pirenejach. Piąty hotel 35-latka znajduje się w malowniczo położonym miasteczku Puerto Deportivo de Sotogrande, które znajduje się na południowym wybrzeżu Hiszpanii. Ekskluzywny obiekt został otwarty w kwietniu. Wystrój wnętrz zaprojektował Pascua Ortega, światowej sławy projektant z Barcelony. Hotel liczy 45 pokoi, z których można podziwiać port w Sotogrande. Całkowity koszt budowy wyniósł 30 mln euro. Tydzień w apartamencie z tarasem dla dwóch osób w pierwszej połowie sierpnia? 20 tys. złotych. Już wkrótce Leo Messi otworzy kolejny hotel w stolicy Andory. Będzie to jego szósty obiekt i można być pewnym, że na tym się nie skończy. Zobacz także: Legenda Barcelony o wieku Lewandowskiego. "Jest za stary na zazdrość. Mógłby być ich ojcem" Argentyńczyk w trakcie swojej bogatej kariery zarobił ok. pół miliarda dolarów. Inwestycja w branżę hotelarską nie jest oczywiście jego jednym pozaboiskowym źródłem dochodów. Leo Messi od lat jest twarzą Adidasa, Lays, Pepsi, Turkish Airlines czy Jacob & Co. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że inwestycja w hotele jest po prostu pole do dalszej rywalizacji z Cristiano Ronaldo, który również prężnie działa w tej branży. *** Jego wzrok pogorszył się z dnia na dzień. Najpierw w jednym oku. Zajęcia na hali, uderzenie piłką w twarz i Michał Globisz znalazł się w szpitalu. Później gasła widoczność w drugim oku. Mimo to zasłużonego trenera i wychowawcę młodzieży wciąż można spotkać na trybunach stadionu w Gdyni – przychodzi na mecze, a koledzy opowiadają mu, co dzieje się na boisku. W "Prześwietleniu" opiekun złotych medalistów mistrzostw Europy sprzed lat opowiada o nauce nowego życia i ustawiania głowy pod takim kątem, żeby na przystanku dostrzec numer nadjeżdżającego trolejbusu. Zwrotka 1 - Błażej. 10 lat, jak 10 dni Bardzo boję się, że mi się to tylko śni No a jeśli to jest sen To nie waż się, nie waż się budzić mnie 10 lat 10 kropli krwi Chcemy dużo więcej A tu każdy już śpi Niech to trwa i trwa i trwa i trwa i trwa Bo bez ciebie niewarta każda gra.

Andrzej Łapicki urodził się w 1926 r. Wojna nie przeszkodziła mu jednak w edukacji. Studiował w konspiracyjnym Polskim Instytucie Sztuki Teatralnej W 1947 r. przyjął posadę lektora Polskiej Kroniki Filmowej, czego później długo żałował W tym samym roku Łapicki poznał swoją pierwszą żonę, z którą spędził 58 lat Zofia Chrząszczewska przez lata przymykała oko na liczne romanse męża. Aktor nigdy nie planował rozwodu i uważał żonę za swojego najlepszego przyjaciela Po śmierci żony Łapicki wycofał się z życia publicznego aż na cztery lata. Z dołka wyciągnęła go jednak młodsza o 60 lat Kamila Mścichowska Aktor zmarł we śnie w swoim mieszkaniu 21 lipca 2012 r. Miał 88 lat. Po jego śmierci okazało się, że podczas choroby młoda żona nie okazywała mu wsparcia Więcej informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu — Wspaniały, piękny i niewierny mężczyzna. Wierny był tylko sobie i zawodowi uprawianemu na jego warunkach — pisała na swoim blogu Krystyna Janda już po odejściu aktora. Andrzej Łapicki urodził się w 1926 r. w Rydze, na Łotwie. Całe dzieciństwo spędził jednak w Warszawie. Dorastał w inteligenckiej, zamożnej rodzinie pod czułą opieką matki, która dbała o jego rozwój kulturalny i razem chodzili na rozmaite spektakle. Studia w konspiracyjnym Polskim Instytucie Sztuki Teatralnej rozpoczął jednak dzięki kolegom, którzy powiedzieli mu, że właśnie tam trafiają najpiękniejsze dziewczyny. Po II wojnie światowej zadebiutował w Teatrze Wojska Polskiego w Łodzi, jako Kuba w "Weselu" Stanisława Wyspiańskiego. W 1947 r. przyjął posadę lektora Polskiej Kroniki Filmowej — później długo żałował, że był częścią komunistycznej propagandy. — Nie wypowiedziałem się jako aktor filmowy w pełni, nie zaistniałem jako reprezentant swojego pokolenia. Film to moja niewypełniona karta — twierdził. Mimo to na brak propozycji nie narzekał. Zagrał w takich filmach jak "Lalka", "Ziemia obiecana", "Panny z Wilka" czy "Lawa". Wiemy, ile Wokulski wydał na Łęcką. To szalona kwota, choć są wątpliwości Musiał kopać własny grób Anegdotami z czasów wojny mógł sypać jak z rękawa. Na pytanie Edyty Gietki z "POLITYKI" — Czy to prawda, że dotknął pan Adolfa Hitlera? — odpowiedział — Nie, tylko go widziałem. (...) Hitler jechał w obstawie z Okęcia ul. Grójecką, a ja przysiadłem na jakiejś skrzynce przy placu Narutowicza, miałem z 15 lat. Podszedł do mnie Niemiec i pyta: – A co ty tu siedzisz? – No, bo ja chciałbym Hitlera zobaczyć. Niemiec: – O, to bardzo ładnie postępujesz — zdradził w wywiadzie. Andrzej Łapicki w 1953 r. Oprócz studiów na konspiracyjnym Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej występował także w podziemnym teatrze i walczył w Powstaniu Warszawskim. Gdy złapali go Niemcy, musiał kopać własny grób. Ocalał cudem — zdołał uciec, kiedy zrobiło się zamieszanie. — Byłem też blisko środowiska "Sztuki i Narodu", przyjaźniłem się z Tadeuszem Gajcym. Tłumaczył mi, że nie ma nic piękniejszego, niż zginąć dla ojczyzny. Nie zgadzałem się z tym. Lubiłem życie. Nie tylko ja. Bo choć była wojna, bawiliśmy się, piliśmy wódkę, tańczyliśmy, kochaliśmy się — powiedział w "Rzeczpospolitej". Największe zainteresowanie wzbudzało jednak życie uczuciowe aktora. Szczególnie w jego ostatnich latach. Co bezpieka miała na Mieczysława Voita? Aktor latami mieszkał z żoną w teatralnej garderobie "Pewnie starzy żyjący kumple mi zazdroszczą" — Cała Polska zna mój ostatni samobójczy krok, to znaczy pojęcie za żonę młodej dziewczyny. W sędziwym wieku dałem sobie prawo do myślenia o przyszłości. Pewnie starzy żyjący kumple mi zazdroszczą — miałem wiele głosów aprobujących, że to wspaniałe — powiedział w rozmowie z dziennikarką "POLITYKI" w listopadzie 2009 r. Foto: Radek Pietruszka / PAP Andrzej Łapicki z żoną Kamilą Mścichowską-Łapicką w 2010 r. Po tym jak w 2005 r. odeszła pierwsza żona Łapickiego zdruzgotany aktor wycofał się z życia publicznego aż na cztery lata, zaszył w swoim mieszkaniu i jak sam tłumaczył, miał "okres szlafrokowy". Z dołka wyciągnęła go młodsza o 60 lat Kamila Mścichowska, poznana w redakcji miesięcznika "Teatr", do którego pisał felietony. — Po trzech miesiącach od głębokiego spoglądania sobie w oczy byliśmy parą — powiedział Łapicki w wywiadzie. Ich związek, a później ślub — głównie ze względu na tak dużą różnicę wieku — wzbudziły ogromne kontrowersje. — Bez aprobaty mojej córki Zuzi byłoby nam znacznie ciężej. Historyczne zdanie: jeśli tato jest szczęśliwy, to i ja jestem! – uchroniło nas przed małżeńskim falstartem. Nigdy jej tego nie zapomnimy — zdradził w wywiadzie z Edytą Gietką. Foto: mwmedia / MW Media Andrzej Łapicki z żoną Kamilą Mścichowską-Łapicką w 2009 r. Ostatecznie małżeństwo okazało się rozczarowaniem. — Wychodziła rano, wracała wieczorem, zachłysnęła się karierą, którą zaczęła robić dzięki jego nazwisku. Musiał zamawiać taksówkę, żeby jeździć na dializy — mówiła "Faktowi" osoba z otoczenia aktora. Po śmierci aktora okazało się, że nie uwzględnił drugiej żony w testamencie. Andrzej Łapicki przez lata walczył z chorobą nerek. Mimo to śmierć aktora była dla wielu dużym szokiem. Zanim odszedł, powiedział córce, że chciałby zostać pochowany obok swojej pierwszej żony na warszawskich Powązkach — tak też się stało. Zmarł we śnie w swoim mieszkaniu 21 lipca 2012 r. Miał 88 lat. Kobiety, które odczarowywały ponurą rzeczywistość PRL-u. Wielkie diwy minionej epoki "Kochałyśmy się w nim wszystkie" Z pierwszą żoną łączyła go wyjątkowa relacja. Byli razem 58 lat i choć aktor wdawał się w liczne romanse, nigdy nie planował rozwodu. Andrzej Łapicki i Zofia Chrząszczewska poznali się w 1947 r. w warszawskim klubie "Albatros". Zofia była młodą wdową po baronie Lauberze i matką rocznego synka, Grzesia. Z Andrzejem Łapickim pobrali się jeszcze w tym samym roku. Aktor usynowił chłopca i nadał mu swoje nazwisko. Kilka lat później na świecie pojawiła się ich wspólna córka, Zuzanna. — Żona żyła tylko moim życiem, nie pracowała. Przed wojną to się nazywało, nawet było napisane w paszporcie, "przy mężu" — wspominał w swojej książce "Po pierwsze, zachować dystans". Foto: Maciej Belina Brzozowski / PAP Ewa Błaszczyk i Andrzej Łapicki podczas spektaklu Teatru Telewizji pt. Burza w 1980 r. Żona była jego najbliższym przyjacielem i przymykała oko na liczne romanse męża. — Miałem pewne przyzwolenie na szaleństwa, na życie nocno-knajpiane. Poza tym nigdy nie pytała mnie, dokąd idę, skąd wracam i dlaczego o tak późnej godzinie — wyznał. Jego nazwisko łączono z wieloma pięknymi aktorkami: Elżbietą Czyżewską, Beatą Tyszkiewicz, Anną Nehrebecką, Ireną Karel, Gabrielą Kownacką. Po latach okazało się, że Łapicki romansował także z jedną ze swoich studentek — ponad 30 lat młodszą Ewą Błaszczyk. — Miałam chyba 22 lata, kiedy zakochałam się bez pamięci w starszym ode mnie mężczyźnie. Miał ułożone życie, żonę i dwoje dzieci. To trwało blisko cztery lata. Wiedziałam, że nasza miłość nie miała przyszłości — napisała w swojej biografii Beata Tyszkiewicz. Foto: PAP / PAP Kalina Jędrusik i Andrzej Łapicki w 1960 r. Choć żona tolerowała zdrady Łapickiego, kiedy pojawiało się niebezpieczeństwo, że mąż ją porzuci, postanowiła działać. Sławomir Koper w książce "Zachłanne na życie" ujawnił, że żona Andrzeja Łapickiego doniosła Służbie Bezpieczeństwa na Elżbietę Czyżewską. — Żyła z Fordem, żyła z Kutzem, teraz sypia z moim Andrzejem. To bardzo dobrze robi w środowisku sypiać z modnymi mężczyznami — napisała w donosie, który do dziś znajduje się w archiwach IPN. Foto: Andrzej Rybczyński / PAP Andrzej Łapicki podczas 85-lecia Teatru Polskiego w Warszawie rozdaje autografy młodym adeptkom sztuki aktorskiej. — Kochałyśmy się w nim wszystkie. Studentki szkoły teatralnej, aktorki, wszystkie kobiety w Polsce. (...) był symbolem światowości, elegancji, taktu, wolności osobistej — napisała na swoim blogu Krystyna Janda. Z kolei Łapicki tak wspominał jej egzamin do szkoły teatralnej. — Tak się złożyło, że prowadziłem jej ostatni egzamin. Mówiła jakiś monolog z "Niebezpiecznych związków". Poprosiłem, żeby usiadła naprzeciwko mnie i nie recytowała, ale wyznała mi swoją miłość prywatnie. (...) Zrobiła to od razu świetnie, aż za świetnie, może zbyt erotycznie — opisał Łapicki, jednocześnie podkreślając, iż jedna z wykładowczyń poczuła się na tyle zgorszona, że zażądała... zmiany egzaminatora. Janda i tak została przyjęta. Foto: Witold Rozmysłowicz / PAP Andrzej Łapicki na planie filmu "Naprawdę wczoraj". — Pamiętam, jak kiedyś narzekał na bezsenność, więc poradziłam mu, żeby przed snem liczył swoje blondynki. "Nie zasnąłbym do rana" — jęknął — wspominała miłosne podboje ojca Zuzanna Łapicka.

100 lat Lyrics: Choć szedłem sto lat / I byłem już blisko / To nagle zrobiło się krzywo i ślisko / I z rąk mi wypadło / I z ust mi pociekło / Zrobiło się kiepsko / Zrobiło się Bądź na bieżąco! Obserwuj Plejadę w Wiadomościach Google Jacek Rozenek ma za sobą bardzo trudne chwile. W 2019 r. przeszedł udar mózgu, po którym długo dochodził do sprawności. Były mąż Małgorzaty Rozenek-Majdan kierował auto, kiedy poczuł, że dzieje się z nim coś złego. — Miałem wtedy strasznego pecha, że byłem sam. 4,5 godziny spędziłem na parkingu, co było takim przekroczeniem okna terapeutycznego, później przewieziono mnie do szpitala, gdzie nie podejmowano szczególnych działań medycznych. Poinformowano moją rodzinę, żeby się przyjechała ze mną pożegnać — powiedział niedawno w "Dzień dobry TVN". Aktor wydał właśnie książkę "Padnij, powstań", w której opisał swoje doświadczenia związane z udarem. W najnowszym wywiadzie opowiedział natomiast o swoich zarobkach i dotychczasowych relacjach z kobietami. Dalszą część artykułu przeczytasz pod materiałem wideo: Jacek Rozenek o zarobkach i kobietach Jacek Rozenek ma za sobą dwa nieudane małżeństwa. Pierwszą żoną aktora była zmarła w 2020 r. Katarzyna Litwiniak, z którą ma syna Adriana. W 2003 r. wziął ślub z Małgorzatą Rozenek, z którą doczekał się kolejnych dwóch synów – Stanisława i Tadeusza. Do rozwodu doszło 10 lat później. W wywiadzie dla przyznał, że zawsze otaczał się kobietami. – powiedział. Po udarze podejście Jacka Rozenka do związków zmieniło się. Był sam przez ok. pół roku i wtedy odkrył, że "to co, daje mu związek, może znaleźć w sobie". Nie wyklucza jednak, że jeszcze kiedyś wejdzie z kimś w głębszą relację: Aktor poruszył też temat szczęścia. Stwierdził, że "bycie szczęśliwym nie jest rozwojowe" i "niczego nie uczy". Podkreślił, że przed udarem prowadził życie, które zarówno w jego oczach, jak i w oczach osób, które go obserwowały, wydawało się być spełnieniem marzeń. Wpływ na to miały jego zarobki, które nie były małe. "To życie było bajką, ale nie zauważałem masy rzeczy, mimo że miałem ogromne poczucie wdzięczności i bardzo dużo pomagałem, tym którzy tego potrzebowali. Ale dzisiaj wiem, że jednak była to swego rodzaju bariera rozwojowa. Fajnie było zabrać dziewczynę i pojechać na Bali na dwa tygodnie, albo na tydzień na Teneryfę. To było takie głupie (śmiech)" – podsumował Jacek Rozenek. Jacek Rozenek Chcesz podzielić się ciekawym newsem lub zaproponować temat? Skontaktuj się z nami, pisząc maila na adres: plejada@ Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca. Jeśli chcesz być na bieżąco z życiem gwiazd, zapraszamy do naszego serwisu ponownie!
Tekst piosenki i chwyty na gitarę. Trudność: Średni. Strojenie: klasyczne (E A D G H e) Zwrotka 1. Dziesięć godzin do maturki, bejbe, co ma być, to będzie. Bałem się tego dnia od roku, ale dzisiaj czuję się nieźle. Mamo, tato, obiecuję, kiedyś się za szkołę wezmę. Ale nie dziś, ale nie dziś, bo podpisuję kontrakt z SB.
W ramach jubileuszowego przejazdu ulicami miasta do pokonania będzie 16-kilometrowa trasa. Z okazji urodzin - organizatorzy przygotowali dla uczestników kilka niespodzianek. Jakich? Zwracają uwagę na zbyt małą ilość ścieżek rowerowych i zbyt wysokie krawężniki. To organizatorzy i uczestnicy Rzeszowskiej Masy Krytycznej, którzy już od 15 lat dbają o to, by rowerzystom w Rzeszowie jeździło się lepiej. W tym miesiącu Masa Krytyczna obchodzić będzie swój jubileusz, w związku z czym, wyjątkowo w sobotę 30 lipca, zaplanowany jest specjalny przejazd ulicami miasta z niespodziankami. - Wydaje się, że „ledwie wczoraj” obchodziliśmy 10-lecie Masy Krytycznej, a w tym roku mamy już 15-lecie tej imprezy. Dla mnie jest to tym bardziej ciekawe, że pierwsza Masa przejechała przez miasto, kiedy miałem 10 lat, a teraz, po 15 latach jestem jej przewodniczącym - wspomina Marcin Bonowicz, kierownik przejazdu. Nad Polskę nadciąga fala upałów Co zaplanowała Rzeszowska Masa Krytyczna na swój jubileusz? Podczas lipcowego, jubileuszowego przejazdu do pokonania będzie 16-kilometrowa trasa, która tradycyjnie wystartuje z rzeszowskiego Rynku. Mniej więcej w połowie, organizatorzy przewidzieli dla uczestników trzy niespodzianki – pierwsza w postaci „regeneracyjnego postoju” przy ul. Architektów, druga - lokalizacji mety przejazdu i trzecia - atrakcje po przejechaniu całej trasy. Zbiórka na Rynku o start przejazdu o godzinie 15.
Tłumaczenia w kontekście hasła "miałam 10 lat" z polskiego na niemiecki od Reverso Context: Próbowałam się powiesić, gdy miałam 10 lat.
Data utworzenia: 6 maja 2020, 5:00. – Ten utwór to taki powiew optymizmu – mówi kompozytor Adam Sztaba, aranżer nowej wersji utworu Bajmu „Co mi Panie dasz”. W nagraniu utworu wzięło udział 16 gwiazd i 732 muzyków. W ciągu pięciu dni nową wersję na kanale YouTube obejrzało już ponad trzy miliony osób. Sztaba w rozmowie z Faktem opowiedział, jak stworzył hit, który podbił serca Polaków w czasie pandemii koronawirusa! Adam Sztaba Foto: FAKT: Skąd pomysł na nagranie nowej wersji utworu Bajmu „Co mi Panie dasz” w niezwykłej aranżacji? Adam Sztaba: Pomysł właściwie nie był szczególnie nowy, bo w tym czasie, w którym się znaleźliśmy, czyli odizolowania, sporo zespołów już nagrywało coś wspólnie. Próbowano synchronizować swoje siły i możliwości na odległość. Ale w naszym przypadku skala tego zjawiska przerosła nasze oczekiwania, bo nie spodziewałem się, że 732 osoby się do nas zgłoszą, żeby wziąć udział w tej internetowej akcji. Zdziwił pana tak duży odzew? – Zupełnie mnie zmiótł z ziemi. Nie spodziewałem się, że tyle osób zaangażuje się w to pospolite ruszenie. Bardzo przyjemny był odzew gwiazd, bo było ich aż 16. To jest krótki utwór i wokaliści pojawiają się dosłownie na jedno, dwa zdania. I cieszę się, że tak ochoczo zareagowali. Sami się nie spodziewali efektu i reakcji. A te od słuchaczy są wyjątkowo emocjonalne: miałem ciarki, utwór wycisnął mi wszystkie łzy, nie przespałam pół nocy, słucham tego trzeci dzień. Trudno było to wszystko skoordynować? – Jedni nie wiedzieli o drugich. Instrumentaliści nie wiedzieli, że akompaniują gwiazdom, a gwiazdy nie wiedziały, że będzie to orkiestra złożona aż z 732 osób. Trzymałem to mocno w tajemnicy. I w trakcie kiedy instrumentaliści nagrywali utwór, to gwiazdy dopiero dosyłały swoje materiały, więc nagrywali swoje głosy do innego podkładu niż ten, który słychać w finalnej wersji. Muszę wspomnieć o dwóch mistrzach w dziedzinie montażu wideo i dźwięku. Reżyser wideoklipów Jacek Kościuszko i reżyser dźwięku Leszek Kamiński podjęli się karkołomnej pracy: nałożenia, zmiksowania i poukładania ogromnej ilości materiału. Ale zgodzili się? – Jacek Kościuszko jak go zapraszałem, był na Mazurach bez internetu i kiedy się zorientował, jaka jest skala zjawiska, że są to 732 osoby i 300 gigabajtów danych, to przede wszystkim nie wiedział, jak ten materiał ściągnąć w tym miejscu, gdzie był. Znalazł źródło internetu i dopiero mógł zacząć był taki konglomerat niesamowitych ludzi: amatorów i profesjonalistów. Jest też 9-letnia dziewczynka, chyba najmłodsza uczestniczka tego pospolitego ruszenia. Ona wzięła udział ze swoim tatą, z którym nagrała też filmik wspólnie i oddzielnie. Bardzo dzielnie do tego podeszli. Takie zwarcie szyków i zwarcie sił oraz pokazanie, że niezależnie od zamknięcia w domach jesteśmy i nie zapominamy o tym, że możemy się czymś dzielić. Ile czasu to wszystko zajęło? – Muzycy mieli sześć dni, żeby wysyłać swój film. Musieli nauczyć się swojej partii zapisanej w nutach i zagrać ją do podkładu z metronomem. A były osoby, które odkurzyły instrumenty po kilku latach. Dla niektórych to nie było takie proste technologicznie. Ale wszyscy podeszli do tego rzetelnie i z wielkim przejęciem. Przez sześć dni spływały zgłoszenia, a potem przez dwa tygodnie wspomniani Leszek Kamiński i Jacek Kościuszko ogarniali całość. Na samym końcu zlepiło się to w ogromną dawkę emocji, bo te 732 osoby i 16 gwiazd skumulowały się w kulę o niezwykłym ładunku. Warto było wykonać tak ciężką pracę w krótkim czasie? – Często powtarzam, że żałuję, iż wszyscy nie mogą zobaczyć tych pojedynczych filmów z bliska, bo w klipie są one są małymi kwadracikami. Miałem szansę przyjrzeć się temu zaangażowaniu, temu niezwykle poważnemu podejściu do nagrania, bo to widać na twarzach wszystkich osób. A to z pewnością przyczyniło się do końcowego spodziewałem się takiego odzewu widzów, bo jednak ludzie się dzielą, na tych którzy wolą cieplejsze brzmienia, mocniejsze, rockowe, jazzowe czy klasyczne. A tu jest jeden wspólny odzew, że to coś fantastycznego. Jestem poruszony. A Beata Kozidrak wokalistka Bajmu nie została zaproszona do udziału w tym projekcie? – Była. Beata Kozidrak dała miejsce innym. Powiedziała, że była w tej piosence słyszana wiele razy przez wiele lat i teraz daje szansę innym. A, jak powstanie efekt finalny, to opublikuje go w swoich mediach społecznościowych. Tak też wczoraj zrobiła z komentarzem, że jest bardzo szczęśliwa, że jej twórczość stała się ponadczasowa. Dlaczego akurat ten utwór? – Ten utwór komentuje dzisiejszą niepewność, stan zawieszenia, ale i jednoczy nas. Poza tym nieznani akompaniują gwiazdom. Nagle wszyscy stajemy w jednej dużej orkiestrze i niezależnie od tego, czy jesteśmy amatorami, czy profesjonalistami, gramy razem. Muzyka jest jedna. Nikt z artystów nie odmówił udziału w tym projekcie? – Nie. Wszyscy, do których zadzwoniłem bardzo ochoczo do tego podeszli. Zresztą nie byłem w stanie zaprosić więcej osób, gdyż nie byłbym w stanie dać wszystkim jakiejś partii wokalnej. To dosyć krótki utwór z niedużą ilością tekstu. Skąd wybór takich, a nie innych artystów? – Chciałem, żeby były różnorodne głosy. I mocne, i bardziej pastelowe jak Dorota Miśkiewicz czy góralskie jak Sebastian Karpiel-Bułecka. Lubię mocne głosy jak Piotr Cugowski, Kasia Wilk czy Ania Karwan, i takich jest tu najwięcej. W tym towarzystwie wokalnym niespodzianką jest Cleo. Ona jest świetną wokalistką, a poza tym, to ona była pierwszą wykonawczynią tego utworu, bo ten aranż powstał rok temu. Cleo go wykonała jako pierwsza na koncercie poświęconym 100-leciu Powstania Wielkopolskiego na stadionie w Poznaniu. A dopiero teraz nadarzyła się okazja, żeby zrobić z tego zbiorowy utwór. I świetnie się udał, bo po kilku dniach już ponad trzy miliony obejrzało go w internecie. – Jesteśmy zdumieni wszyscy i robimy łączenia na żywo z artystami, bo chcemy przybliżyć tę historię, żeby widzowie mogli dowiedzieć się, jak to powstawało. Efekt chyba rzeczywiście zdumiał wszystkich, bo jakaś ogromna fala energetyczna popłynęła. To kumulacja emocji wielu ludzi. Utwór „Co mi Panie dasz” napisała w 1982 roku wokalistka zespołu Bajm Beata Kozidrak. Poza zespołem z Lublina w przeszłości tę piosenkę wykonywali także Edyta Górniak, duet Gaba Kulka & Czesław Mozil czy Dawid Podsiadło wraz z Tomaszem Organkiem w ramach trasy „Męskie Granie”. W czasach pandemii COVID-19 utwór zyskał kolejne wykonanie. Zobacz także: 60. urodziny Beaty Kozidrak. Tak zmieniała się przez ten czas Kozidrak wyda swoją biografię. Znamy datę jej premiery Kozidrak radzi. To pomoże w walce z koronawirusem /2 Adam Sztaba Andrzej Marchwiński / Adam Sztaba stworzył nową aranżację utworu "Co mi Panie dasz" zespołu Bajm /2 Adam Sztaba Aleksander Majdański / W projekcie wzięło udział ponad 700 muzyków i 16 znanych wokalistów Masz ciekawy temat? Napisz do nas list! Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Wszystkie historie znajdziecie tutaj. Napisz list do redakcji: List do redakcji Podziel się tym artykułem:

Discover the captivating video 'Kiedy miałem 10 lat żem z pomostu spadł | AMOGUS EDITION #Shorts' and track its real-time view count with SocialCounts.org. Witness the extraordinary comparison and immerse yourself in the world of luxury yachts. Stay up-to-date on the popularity and engagement of this intriguing video. Join SocialCounts.org now and explore real-time YouTube video view

Z4Qn.
  • x3pm6atjxv.pages.dev/9
  • x3pm6atjxv.pages.dev/85
  • x3pm6atjxv.pages.dev/94
  • x3pm6atjxv.pages.dev/23
  • x3pm6atjxv.pages.dev/82
  • x3pm6atjxv.pages.dev/18
  • x3pm6atjxv.pages.dev/99
  • x3pm6atjxv.pages.dev/52
  • miałem 10 lat tekst